Powiedzieć, że polska astrologia bez Leszka Weresa nie byłaby taką, jaką dzisiaj znamy, to właściwie stwierdzić truizm, który niewiele wnosi do debaty o tym niesamowicie zdolnym człowieku, który – obok działających nieco za kulisami Leszka Szumana czy Roberta Waltera – jest jednym z najbardziej utalentowanych astrologów w powojennej Polsce.
Jego zasługi w początkowym okresie wczesnych lat osiemdziesiątych XX wieku polegały przede wszystkim na popularyzowaniu tej skomplikowanej i zarazem fascynującej wiedzy. Nikt nigdy wcześniej, ani w przedwojennej, ani powojennej rzeczywistości nie jeździł od jednego do drugiego domu kultury małych i dużych miast w Polsce, żeby tworzyć koła i uczyć gromadzące się grupy, a czasami wręcz całe rzesze ludzi, wykreślania i interpretowania horoskopów.
Jego wykłady w tym okresie były jak łyk świeżego powietrza, który rozsadzał szary, siermiężny realizm PRL. To on, stypendysta Fulbrighta, który w latach siedemdziesiątych jako absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu zjeździł niemal cały glob, począwszy od słynnego amerykańskiego Massachusetts (MIT), aż po azjatycki Sajgon, sprawił, że na salach wykładowych czuć było powiew wielkiego świata.
W obronie humanizmu
Zafascynowany z jednej strony dokonaniami anglosaskich astrologów, a zwłaszcza astrologią humanistyczną propagowaną przez Dane’a Rudhyara, Roberta Handa czy Liz Green, a z drugiej strony psychologią głębi, szczególnie Carlem Gustavem Jungiem, nauczał, że astrologia to żadne wróżbiarstwo, tylko konkretny i spójny system wiedzy o człowieku i jego miejscu w Kosmosie, zaś horoskop stanowi mapę potencjałów, z której jednocześnie można wyczytać kręte ścieżki ludzkiego losu i jego przeznaczenia.